O tych pierwszych ciarkach. O tym, jak nas muza dotyka, co dotyka i co po sobie zostawia.
Czyli: "Opowieść kilku wspomnień".
Wspomnienie mojej mamy, Ewy:
Pianino……
Stało w naszym domu, od kiedy sięgam pamięcią.
Było świadkiem moich wszystkich, czasem bardzo skrajnych, emocji, uczuć i wzruszeń.
Radość – pojawiała się wtedy, gdy nikogo nie było w domu, a ja (kilkuletnia wówczas dziewczynka) mogłam sobie hałasować do woli, zanurzając się w głośnych, nasyconych energią dźwiękach. Pedał był rozgrzany do czerwoności, klawisze iskrzyły, a pozostała wolna stópka kopała drewnianą obudowę instrumentu, wystukując rytm. Wtedy zrozumiałam, co znaczy wolność i radość tworzenia.
Zawstydzenie – towarzyszyło mi za każdym razem, gdy w domu pojawiali się goście i padało zdanie „Ewuniu – zagraj coś”. Nie mogłam grać „czegoś”, byle czego, bez serca i bez przekonania, na zawołanie. Stukałam więc małymi paluszkami w klawisze, rumieniąc się ze wstydu. Udawałam, ze gram i czułam, jak goście udają, że są zachwyceni.
Złość – pojawiała się za każdym razem, gdy MUSIAŁAM grać. Gdy moja pani od pianina biła mnie linijką po rękach za każdy „krzywy” dźwięk. Wydawać by się mogło, ze gram z nut. Niestety, nie, do dziś mam problem z dłuższą koncentracją na jakimkolwiek graficznym znaku. Wtedy grałam ze słuchu. Im więcej niedokładnych dźwięków, tym więcej uderzeń linijką.
Wściekłość – uderzyłam nie w ten klawisz, co trzeba. Dostałam kantem linijki w grzbiet dłoni. Uderzyłam panią od pianina.
Przerażenie – stałam na scenie. Przy wspaniałym, dumnym fortepianie, przy którym miałam za kilka dni zagrać mój ukochany utwór „Suseł”. Pani od pianina poinformowała licznie zgromadzoną społeczność szkolną, ze nie zagram. Zostałam wyrzucona ze szkoły muzycznej za brutalny atak na nauczyciela.
Wdzięczność – mój Tato zrozumiał. Uczył mnie od najmłodszych lat zachowania „z klasą”, kultury, skromności, szacunku dla każdego. Ale zrozumiał.
Beztroska – czułam ją, jak każde dziecko, które po przyjściu ze szkoły nie musi biec na zajęcia popołudniowe. Mogłam sobie znowu „buszować” wśród przypadkowych dźwięków, szukając w nich tła do moich, powstałych w bujnej wyobraźni, obrazów.
Lęk - odczuwałam go wyraźnie, mimo iż pani Iłaria Bułhakow (wnuczka autora „Mistrza i Małgorzaty”) witała mnie szczerym, bezzębnym uśmiechem. To u niej, wraz z moją siostra, Elą, pobierałyśmy prywatne lekcje gry na pianinie. Siostra była zauroczona starszą panią (ze wzajemnością). Ja miałam sztywne ze strachu paluszki. Wszystko wydawało mi się horrorem – meble oświetlone jedną żaróweczką, wypchane ptaki, sterty książek i pianino, które wydawało (jak mi się zdawało) skrzeczące dźwięki.
Duma – czasem mi się udawało, bez większego wysiłku, zagrać fragment utworu, który mnie szczególnie poruszał. Linia melodyczna była zgodna z oryginałem, natomiast lewa ręka była wyspecjalizowana w meandrach transkrypcyjnej ściemy. Na szczęście ani Szopen, ani pozostali autorzy wykonywanych przeze mnie utworów, nie mogli tego usłyszeć. Cytowałam ich więc sobie kiedy chciałam i jak umiałam. Z poczuciem dumy.
Smutek – zmarł Jan Paweł II. Była noc. Nie umiałam sobie poradzić z tą stratą. Ukojenia nie przynosiło nic – ani łzy, ani świadomość „współcierpienia” milionów ludzi na całym świecie, opłakujących ukochanego Papieża. Zeszłam do pokoiku, gdzie stało pianino. Poczułam spokój. Bezszelestnie dotykałam klawiszy, tworząc w swej wyobraźni symfonię. Słyszałam wyraźnie muzykę, która idealnie oddawała wszystko to, co czułam. Dźwięki, które powstawały we mnie, odpływały w granat gwieździstej nocy, pospiesznie, jakby chciały dogonić odchodzącego Papieża jeszcze w TYM świecie.
Akceptacja – zmieniliśmy mieszkanie. Pianino nie zmieściło się w tej nowej przestrzeni. Zostało- jak w przechowalni -w starym domu, czekając na lepsze czasy. Zaakceptowałam to rozstanie, mając świadomość, że nic nie jest na zawsze. Wydawało mi się nawet, ze potrafiłam sobie świetnie wypełnić lukę po bawieniu się dźwiękiem, nie mniej atrakcyjnymi aktywnościami. I wtedy……
Odlot – zostaliśmy zaproszeni przez bliskich znajomych. Wsłuchiwałam się w ciekawe rozmowy zgromadzonych gości, czując jednocześnie jakąś własną nieobecność. Na szczęście gospodarz zaproponował zwiedzanie swojego domu. W jednym z pomieszczeń, pełnym archiwalnych, fotograficznych przedmiotów, stało …. PIANINO. Chciałam tylko go dotknąć …. Popłynęły dźwięki. I te pełne radości, i te nostalgiczne, okraszone gdzie nie gdzie nutką dawnego żalu, czy żywą wdzięcznością.. Wśród pozornie przypadkowych nutek „przemyciła się” cała moja opowieść. Jeszcze nie dokończona...
Wspomnienie Pani Basi:
Działo się to ponad dwa lata temu, ale było tak mocne i piękne, że ciągle jest we mnie świeże. Będąc na warsztatach śpiewu białego rozkoszowałam się dniami wypełnionymi śpiewaniem. Ponieważ bardzo lubię to robić, był to bardzo miły czas. A że w tym rodzaju śpiewu nic nie ogranicza, nie musiałam zwracać uwagi na oddech, natężenie głosu itp. Dodatkowo towarzystwo miałam bardzo sympatyczne, a otoczenie gór dopełniało sielankowej wręcz całości. Po kilku dniach czułam się po brzegi wypełniona muzyką. Pod koniec warsztatów, w czasie wspólnego śpiewania, doświadczyłam czegoś, co zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu. Zrobiło mi się jakoś dziwnie, nie mogłam wydobyć z siebie głosu, musiałam usiąść. Wręcz fizycznie poczułam, jak dźwięki wchodzą w moje ciało, stopniowo, nieśpiesznie przenikają moje stopy, wędrują w górę , powolutku przechodząc wyżej, rozpływają się po całym ciele. Nie mogłam opanować wzruszenia, płakałam. To była esencja szczęścia, błogostanu, niesamowitego piękna. Za rok pojechałam na te same warsztaty, żeby doświadczyć tego niesamowitego odczucia. I... nic. Nawet nie byłam za bardzo rozczarowana, bo wiem, że takie perełki, zdarzają się bardzo, bardzo rzadko. I nie powtarzają się w sytuacjach jeden do jednego...
Moje wspomnienie:
Pianino mojej mamy stało w piwnicy, w tak zwanym "pokoju muzycznym", w którym ze ścian spoglądał na mnie Miles Davis, w kącie stała gitara, piec, kiedyś przez jakiś czas, nawet kontrabas (nie wiem co się z nim stało? Mamo, pamiętasz?). Była mała lampka, kanapa i koniecznie koc, bo jednak w piwnicy - zimno. Ale mimo zimna i wiadomo, piwnicznego, ponurego klimatu, był to mój najukochańszy pokój. Gdzie mogłam być sama, tylko ja, ja, ja. Zapalałam lampkę i improwizowałam godzinami, nie mam pojęcia w sumie co takiego. Do dzisiaj nie wiem. Czasem na pulpicie stał wydrukowany z Real Booka standard jazzowy, zostawiony przez tatę, więc zastanawiałam się, co znaczą te literki i cyferki, czasem przyciskałam te "nielegalne" akordy, których wcześniej w nutach nie widziałam i zdawało mi się wtedy, że nikt nie widział! Słowo daję! No i śpiewałam. O wszystkim. Modliłam się. I mogłam o wszystkim nagle powiedzieć i wszystko zrozumieć. I zawsze robiło się jakoś tak lżej i jaśniej.
Czekałam na dni, kiedy nikogo nie będzie w domu i włączałam płytę "Zamyślenie" Wojciecha Majewskiego i zamierałam na pierwsze dźwięki "Niekochanej" Komedy, lub z innych płyt: "You Must Believe in Spring" w wykonaniu Bogdana Hołowni lub "Lonely Woman" w wykonaniu Tomasza Stańki. I płakałam i marzyłam. Do dzisiaj na samą myśl...ach! Taki przyjemny, rozlewający się, przejmujący smutek. Znasz to uczucie? Nie przygnębienie, ale taka rozkoszna zaduma, w której tak miło się rozpływać i myśleć o tym, czego już nie ma, lub czego nie będzie, trwać w takiej melancholii, tęsknocie, w sumie czasem już nie wiadomo za czym.
Tajemnica, pamięć, niepamięć?
Tajemnica. Muzyka, to dla mnie tajemnica. Jak to się dzieje, że wchodzi w człowieka i jakby już go dobrze zna. Sprawia, że łączymy się jakby z ziemią, niebem, samym sobą. Wiesz o co chodzi, jestem pewna. Znasz te dźwięki, które przenoszą Cię do przeszłości i które też Twoją przeszłość zachowują. Znasz to? Tak czasem myślę, że nasza pamięć jest tak potwornie ulotna. Ja już dobrze wiem, że nie mogę jej ufać. Już nie pamiętam. Na prawdę, już nie pamiętam, a chciałabym. A jeśli coś pamiętam, to wiem, że nie mogę być już tego pewna. Aż czasem żal rozdziera, że już nie możesz sobie przypomnieć ani słów, ani dotyku, ani myśli, ani w sumie "kto kogo"," kto z kim" i "jak bardzo", "a może wcale?" I wtedy myślę, o dźwiękach, zapachach i obrazach. Nasze zmysły znacznie lepiej przechowują chwile, które w tej przyziemności giną. (Jeśli oglądaliście "W głowie się nie mieści" - zamieniają się w te szare kulki. :) )
I myślę, że przez muzykę, łączymy się z tymi zmysłami, z tym co pierwotne, z tym, co w nas krzyczy, woła, płacze i śmieje się bez ograniczeń i robi to wszystko, czego nie chcemy na zewnątrz pokazać. I przypomina nam właśnie "jak bardzo", "kiedy", "dlaczego" i "czy było warto". Muzyka.
I teraz zobacz, myślę: chcę tworzyć i też słuchać takiej muzyki, która powstaje w wyniku zrozumienia, a raczej niezrozumienia tej magii, w wyniku szacunku do tajemnicy, nieoczywistości, w wyniku tego, że dajemy jej moc, władzę, aby to ona nas prowadziła i mówiła za nas, gdy sami nie umiemy czegoś wyrazić. Wiesz o co mi chodzi? Brzmi górnolotnie, ale nie mogę się opanować. Tak właśnie myślę, że muzyka powinna powstawać z tej właśnie motywacji, tak jak świat...z ... nicości, abstrakcji, czegoś nieusłyszanego i niewyjaśnionego, które chcemy niejako przetłumaczyć na nasz język. Z tego czystego momentu, kiedy czuliśmy te ciarki, po raz pierwszy, tę łączność z sobą i naszymi zmysłami i tę inną rzeczywistość otwierającą się przed nami. Możemy nadawać temu naukowe znaczenie, mogę pisać o eksperymentach, o tym jak muzyka porusza wszystkie części naszego mózgu i dlatego tak silnie i wszechogarniający oddziaływuje. Bo tak jest. Ale wolę... nie. Niech zostanie tą tajemnicą i abstrakcją. I niech nas dotyka, niech nas, kurczę, dotyka! Bo tacy się zrobiliśmy niedotykalscy!
Epilog
Lekcje fortepianu, kochałam. Ale mimo mojego zamiłowania do grania, cóż, bardzo często pojawiały się niespodziewane dźwięki. "Granie po sąsiadach", jak to mówiła moja nauczycielka (kochana Pani Kasia), trudność w skupieniu, trudność czytania z nut. Nigdy nie zostałam wysłana na żaden konkurs, nie byłam "złotym dzieckiem".
Ale zawsze, gdy widziałam fortepian, ciągnęło mnie niebywale, potrafiłam godzinami grać, odpływać. Gdy zmieniłam instrument na flet, zawsze wracałam do fortepianu. Zastanawiając się, jak to by było, gdybym była pianistką jazzową. Spoglądałam na "susowe" i dominantowe akordy u Chopina, pamiętam moją pierwszą fascynację Szymanowskim, i jego, w moim odczuciu, baaaardzo jazzową harmonią! (dokładnie mówię, bo pamiętam do dziś, o Mazurku nr 4 op. 50).
Mając 19 lat, nie dostałam się na akademię muzyczną na flet. Zdawałam więc i dostałam się na Wydział Jazzu warszawskiej tzw. "Bednarskiej" na flet jazzowy. Jeden z moich nauczycieli, Marcin, stwierdził, że powinnam grać na fortepianie.
Rok póżniej grałam już swój pierwszy egzamin na Wydziale Jazzu, lecz tym razem - fortepian!
Wróciłam sobie w serduchu do swojego piwnicznego pokoju, mogłam już "legalnie" eksplorować to, co kiedyś wydawało się takie dzikie i nie znane.
I do dziś zastanawiam się, jak to się stało. Że to marzenie z dzieciństwa, ta fascynacja, którą zdawałoby się, uciekła mi przez palce i już nawet zdołałam się przekonać, że nie tędy droga, sprawiła, że niejako wróciłam na swoje miejsce. (Dzięki Bogu! Ufff!) I też zastanawiam się dlaczego mi przez te palce uciekła. Z jakiegoś powodu uwierzyłam, (ale w sumie nie wiem komu, dlaczego i z jakiego powodu), że to infantylne, ulotne, nieprawdziwe. Kurcze. Słowo daje, że to jedna z najprawdziwszych rzeczy jaką pamiętam. Ta "Niekochana" i to majorowe arpeggio (o mój Boże, słyszysz to?) i "You Must Believe in Spring" i to rozdzierające serce "Blue in Green", które nie dawało mi spokoju, (Pamiętam ten krzyk w mojej głowie! "Jak to? Ten utwór się nie kończy! Nie rozwiązuje! Zostawia mnie samą w tym zawieszeniu, niedopowiedzeniu, aaaa!"). Hej, a może pomyśl czasem, co jest tym Twoim zachwytem, tymi ciarkami, tym zadziwieniem, co? Bo to jest to, o co Ci chodzi, a o czym czasem może zapominasz, a może już zapomniałaś, zapomniałeś? Bo się tak miotamy czasem i zastanawiamy. Co powinnam, co nie powinnam, jak tu to zrobić, a w którą stronę. A to wszystko jest tam!
No więc wróć tam! Zwłaszcza, jeśli zawędrowałeś, zawędrowałaś gdzieś, gdzie nie do końca chcesz być. Wróć! Przypomnij sobie! Przypomnij sobie zapachy, dźwięki, obrazy, zmysły, płacz, krzyk, śpiew.
I kiedy przychodzi trud, kiedy sama nie wiem dokąd idę, czy w ogóle idę, czy w ogóle coś znaczę i czy jeszcze coś warto, wracam do swojego pokoju, do czasu, gdy miałam lat 13 i słuchałam w oszołomieniu tych rozlewających się we mnie dźwięków i... wracam do siebie. I już wiem. Już pamiętam.
Aga Derlak
P.S. Jeśli tak czujesz, podziel się proszę SWOIM doświadczeniem w komentarzu lub prywatnie w mailu! Czy coś z tego tekstu rezonuje w Tobie? Będę się do odnosić Twoich przemyśleń, doświadczeń w kolejnych tekstach. Piszmy tego bloga razem, by się wspierać, ale też byśmy mieli jak najszersze spojrzenie na rzeczywistość i na to, co jest dla nas ważne.
Comments